W niemal każdym filmie, w prawie każdej książce, sztuce, czy operze pojawia się słowo ‘miłość’. Ludzie jej pragną, szukają, znajdują, tracą i tak w koło. Każdy chce słyszeć magiczne słowa „kocham cię”, mieć przekonanie, że jest kochanym. I nie chodzi tu o miłość rodzicielską, czy siostrzaną, bo to przecież oczywiste, że rodzina musi nas kochać. Biegamy za miłością ze strony partnera, czy partnerki, najlepiej jeszcze jak będzie romantyczna.
Tymczasem czy życie nie byłoby o wiele łatwiejsze i może nawet suma sumarum przyjemniejsze, gdybyśmy nie wiedzieli, że coś takiego w ogóle istnieje?
Nie chodzi mi o to, by nie cieszyć się bliskością, motylami w brzuchu, pierwszą randką, pocałunkiem, oczekiwaniem kolejnego spotkania. To są przeżycia bezcenne. Chodzi mi o ciągłe zadawanie pytań „czy on mnie kocha?”, „czy ja go kocham?” itd. Bo po co? Jakie to ma znaczenie? Czy nie lepiej po prostu przeżywać całym sobą te wyjątkowe chwile bez zapychania sobie głowy głupotami?
Jest tyle definicji słowa ‘miłość’, ile ludzi na świecie. Każdy przez swoje doświadczenia, środowisko w jakim dorastał, postrzega je inaczej. Nieuniknione zatem są nieporozumienia, a co za nimi idzie rozczarowania.
Jest przecież wiele sformułowań, o wiele bardziej precyzyjnych, które pozwalają wyrazić uczucia jak choćby:
- lubię z tobą spędzać czas
- czuję się przy tobie bezpiecznie
- czuję się przy tobie komfortowo
- zależy mi na twoim zdrowiu
- cieszę się twoimi sukcesami
- pociągasz mnie
- pragnę cię
- chcę mieć z tobą dzieci
To nie jest tak, że mówienie ‘kocham cię’ jest głupie, czy złe, ale może warto:
- jak mówisz ‘kocham cię’ dopowiedzieć co się za tym kryje
- jak ktoś ci mówi ‘kocham cię’ zapytać co przez to rozumie
- nigdy nie wymuszać na kimś, by mówił, że cię kocha
- nie nadużywać tego wyznania, bo brzmi ono naprawdę magicznie, gdy słyszysz je w szczególnych momentach
Ja osobiście przestałem gonić za czymś, co jest tak ulotne i niedookreślone. Nie szukam miłości, nie czekam na cud. Spotykam się z ludźmi, chodzę na randki, całuję się, ląduję w łóżku jeśli czuję pociąg. Nie oczekuję, że będzie kolejny krok. Daję sobie czas na poznanie siebie, swoich potrzeb, na poznanie partnerki, na poznanie w jakiej relacji dobrze się czuję.
Ważne jest dla mnie, czy ta osoba szanuje to, kim jestem, czy docenia moje zalety, czy potrafi zaakceptować moje słabości, czy mogę na nią liczyć w trudnych momentach, ale i w zwykłych codziennych sprawach. Czy są rzeczy, cechy, za które choć w minimalnym stopniu mnie podziwia.
Warto zawsze być sobą, być szczerym względem siebie i innych. Nie udawać ‘ideału’ po to, by partnera nie zrazić. Prędzej, czy później prawdziwe ja wychodzi na jaw. Lepiej niech to się stanie prędzej, bo szkoda inwestować czas i nadzieję w relację, która być może i tak nie ma szans powodzenia. A nic tak nie zraża partnera jak to, że w pewnym momencie okazuje się, że przez kawał czasu był oszukiwany.
Podziwiam ludzi, którzy biorą ślub nie pomieszkawszy nawet ze sobą. Obraz partnera potrafi się zmienić diametralnie przez drobiazgi, przez to, że jego ciuchy walają się po całym domu, a ona przed wyjściem do pracy przez godzinę blokuje łazienkę. Mieszkanie razem to codzienność, schematy, powtarzalność. Oczywiście można sobie obiecywać „u mnie tak nie będzie”, ale wiem, że jest to bardzo trudne do zrealizowania. Dlatego warto ze sobą pomieszkać i przekonać się, czy w takich warunkach, kiedy to, za czym do tej pory tęskniliśmy, teraz mamy na wyciągnięcie ręki. Czy nadal chcemy się przytulać, całować, być blisko tej osoby, czy nadal mamy na siebie ochotę. Czy mamy o czym rozmawiać oprócz bieżączki typu zakupy i co jutro na obiad?
Jak to się wszystko uda, to pozostaje tylko się cieszyć relacją i nie zaprzątać sobie głowy pytaniami „czy to jest miłość?”. Paradoksalnie wtedy wszystko może zacząć się pieprzyć, gdyż mózg podświadomie będzie wyszukiwał złe symptomy, by odpowiedzieć „nie”, albo „już nie”.
Zamiast pytać o miłość, pytam „czy jest mi dobrze?”, „czy dobrze się czuję w tej relacji?”, „uczę się czegoś, rozwijam?”, „czy wnoszę coś pozytywnego do życia partnera/partnerki?”, „czy ta relacja mnie wspiera, czy ogranicza?”.
Dobrze napisane. A ja już się wyzbyłem, złudzenia „miłości” czy pragnienia „kochania”. Stałem się cynicznie, obojętny i wygodny. Do tego stopnia, że sprawdzam na ile mogę sobie pozwolić w związku. Oczywiście zachowując szacunek dla drugiej osoby. Kiedyś wydawało mi się, że jestem kochany, że związek był twardy jak tytan. Okazało się, że był jak tytan tylko nie twardy a kruchy. Pięć sekund przed usłyszeniem „chcę żebyś się wyprowadził … nie kocham Cię już”, oddał bym prawą i lewą za to że jestem w trwałym związku.